Rokiś i kraina brudnych naczyń

Ostatnio (a była to, uwierzcie, inna epoka) pisałam o „Dziewczynie i chłopaku” Ożogowskiej i pracy domowej kobiet. O tym, że nie chodzi tak naprawdę o mycie naczyń, ale o życie i władzę.

166166082_fdb19c3000

Czysty dom to oznaka zmarnowanego życia – ta żelazna zasada krzątaczej ekonomii się nie zmieni, choćby przyszło tysiąc Jolant Brach-Czain i napisało tysiąc uwznioślających esejów. Tymi, które marnują życie, najczęściej były i są kobiety. W sferze zawodowej – sekretarki i asystentki. Z punktu widzenia mężczyzny/szefa te niskie czynności z jednej strony jawią się jako „wybitnie nieważne”, z drugiej – jako wykonujące się same, z trzeciej – jako niezmiernie kłopotliwe, jeśli pozostaną niewykonane. Kawa wjeżdża na stół, przy którym toczy się ważna służbowa rozmowa – niezauważenie. Potem ważni ludzie wstają i wychodzą, a kiedy wracają, brudnych filiżanek już nie ma. Chyba że by były, wtedy stanowiłyby przeszkodę, którą można ominąć tylko przez znalezienie innego stołu, najlepiej w innym pomieszczeniu.

Ta praca staje się widzialna, kiedy nie zostanie wykonana. Podobnie wykonawczyni – rzuca się w oczy wtedy, gdy czegoś nie zrobi. Pamiętacie zniknięcie mamy u Frankowskiej?

Tomek nazajutrz po wyjeździe Tosi natknął się na taki skandaliczny widok:

1653434_660788327318631_1523231983_n

W powieści stanął oniemiały, w serialu wykrzyknął: „Skąd się tyle tego bierze?”. I od razu zgodnie z doświadczeniem mężczyzny/szefa zaczął kombinować, jak sprawić, żeby brudne naczynia zniknęły bez wysiłku z jego strony: „Zbiera wszystkie naczynia, układa je w zlewie, na wierzchu stawia patelnię i puszcza wodę. Wymyją się same”. Nic, wydawałoby się, bardziej naiwnego. A jednak działa! Natychmiast pojawia się Krysia – i naczynia znikają. Podobnie dzieje się na wakacjach u cioci – Tomek potrafi sprawić, żeby domowe prace zrobiły się same. Załatwia sprawę rękami kuzynek.

W czwartym odcinku pewnego cudownego serialu ten sam efekt przynosi dopiero starożytna magia kapłana egipskiej bogini Bast wcielonego w domowego kota. Nie ma innego sposobu, żeby mama nie musiała przygotowywać obiadu, odpoczęła i była szczęśliwa. Darek i jego tata, skądinąd sympatyczni faceci, mogą przyrządzić najwyżej przesolone ziemniaki. Kiedy w innym odcinku inżynier Tarkowski postanowi usmażyć jajecznicę, przedsięwzięcie skończy się wbiciem na pełną już patelnię zepsutego jaja. Bez zaklęcia ani rusz.

533488cd8f680

Tak, mam kryzys i tak, mam obsesję.

No i brnę w stereotyp – jak powieść dla dziewcząt, to zaraz dom i rodzina, ewentualnie dylemat pracy zawodowej, podział ról, zawiłości emocjonalne, relacje z matką itp. A gdzie wyprawy w świat? Przygody? Zagadki? Przywództwo w grupie? Mechanizmy wykluczenia i piętnowania? Mierzenie się z krzywdą społeczną? Działanie publiczne? Szeroka emancypacja? Czasami o te tematy zatrącam, na pewno się nimi zajmę, ale jeszcze nie teraz. Zresztą – w kręgu stereotypowych, „małych” problemów często dochodzi do wielkich zmian. Powojenne dziesięciolecia przyniosły wszak obyczajowe trzęsienie ziemi.

W trudnych chwilach (wiem to od grypy sprzed prawie 30 lat) pociechę niesie Rokiś.

1-Scan-046

Ilustracje, ta i niżej, Teresy Wilbik. Rysunki Danuty Konwickiej do „Rokiś wraca” jakoś mnie nie przekonują

(Staro)polski diabeł z przydrożnej wierzby, ściętej przy poszerzaniu szosy. Ofiara, a wkrótce entuzjasta postępu. Miesza się w życie Kasi pod nieobecność rodziców, zwłaszcza mamy, która nigdy go nie spotyka, jakby zachodziła między nimi relacja rozłączności (jeżeli a, to nie b). Mama nie wierzy w Rokisia, ten zaś woli się pojawiać, kiedy mamy nie ma w domu. A nie ma jej w domu, bo jeździ do Wrocławia, gdzie zaocznie studiuje bibliotekarstwo. Potem rusza z mężem reporterem na wyprawę do Mongolii, żeby zapomnieć o poronieniu. Zakres domowych obowiązków Kasi na czas nieobecności mamy się zwiększa. Chociaż dzieli je z tatą, babcią i Brodasiem, dom opanowuje chaos.

1-Scan-045

1-Scan-050

Kiedy mama wraca – „w domu nastaje ład, porządek, spokój i »regularny tryb życia«. Bo mama, chociaż siedem godzin dziennie siedzi w swojej bibliotece, takie umie wyczyniać sztuczki z czasem, że wszystko jest ugotowane, kupione, sprzątnięte i dom chodzi jak zegarek, bez niespodzianek czy katastrof”.

Sztuczki to słowo kluczowe. W cyklu Joanny Papuzińskiej („A gdzie ja się biedniuteńki podzieję”, 1972, „Rokiś wraca”, 1981, „Rokiś i kraina dachów”, 1984) prace domowe mają w sobie coś baśniowego, magicznego. Mama wie, jak nie marnować życia, a zarazem z siłą lokomotywy i lekkością motyla ciągnąć osławione dwa etaty i dokształcanie na dokładkę. Dysponuje krzątaczą magią, którą ustanawia konwencjonalny domowy kosmos. Rokiś zna te same czary, ale sieje zamęt. Już sama jego kosmata obecność w kuchni, w maminym fartuszku, jest estetyczno-egzystencjalnym zgrzytem. Karykaturą.

1-Scan-048

Ma wprawę w pracach domowych, bo jego odwiecznym obowiązkiem jest sprzątanie na Księżycu Twardowskiemu. Działa szybko, z wdziękiem i nonszalancją. Kręci się zamiast prania w pralce, nowym nabytku, przedmiocie maminej dumy. Potem trzeba diabła odkręcać. To oczywista pustota czyniona w urządzeniu, którego pojawienie się w latach 60. stanowiło techniczny przełom i znacznie ułatwiało wykonanie jednego z najcięższych obowiązków domowych. Pralka, jak pisze Małgorzata Szpakowska, odegrała ważną rolę w procesach emancypacji. Frania to jedna ze sztuczek mamy. Inną jest odkurzacz, który z kolei Rokiś zabiera na Księżyc, żeby zmodernizować archaiczne gospodarstwo legendarnego czarnoksiężnika.

Niby nie drwi z tych narzędzi sumiennej i szczęśliwej nowoczesnej pani domu, jednak traktuje je beztrosko. Nie czuje ciężaru krzątactwa. Pewnie nie czmychnąłby przed panią Twardowską. Wręcz się w nią wciela. Jako miłośnik literatury w zamian za głośne czytanie gorliwie wyręcza Kasię w obowiązkach. „Wydziera jej z rąk każdą robotę i w mig się z nią uwija”. W pewnym momencie deklaruje lekkomyślnie: „Będę za ciebie obierał kartofle do obiadu przez sto pięćdziesiąt lat!”. Dziewczynka, mając pod ręką darmową siłę roboczą, „aż wstyd powiedzieć – żyje teraz jak hrabina”. Dla Rokisia to nic, zabawa, incydent, łatwa waluta, przypadkowy środek do ważnego celu.

1-Scan-049

Wykonuje prace domowe, ale mógłby robić co innego.

Nie obowiązuje go zasada, którą respektują wszyscy, choć nikt nie uważa jej za własną. Nie dotyka go alienacja, którą Kasia obserwuje w swojej rodzinie: „jeśli ktoś z domowników wyjeżdża gdzieś sobie, pozostała reszta popada natychmiast w taki stan, który tato mój nazywa »słodką abnegacją«. […] my z mamą, jeśli zostajemy tylko we dwie, zawsze czytamy książki przy jedzeniu. […] Ale żadna z nas nie ośmieliłaby się tego robić przy tacie! Dla odmiany nasz tata, jeśli mama sobie gdzieś wyjedzie, jada prosto z garnków, bez nakrywania do stołu, a w niedziele do samego obiadu, a nawet i kolacji łazi po domu w piżamie. Słodka abnegacja polega jeszcze i na tym, że sprząta się przez ten czas byle jak albo i wcale. I dopiero kiedy nadchodzi dzień przyjazdu, ogarnia nas dwoje, obojętnie których, gorączka czystości i ładu. […] Jestem pewna, że gdy ja wyjeżdżam na kolonie, a rodzice zostają sami w domu, też z lubością pławią się w bałaganie – oczywiście w sekrecie przede mną, bo gdy wracam, wszystko jest ugłaskane i czyściutkie”.

Rokiś pozostaje poza wpływem normy, nie jest przykuty do kontekstu. Jego beztroska wynika z przygodności i wielowiekowej perspektywy. Jest wcieloną anarchiczną magią krzątaczą. Jakby wszystko faktycznie robiło się samo. Podobnie Rademenes w „Siedmiu życzeniach”.

Kiedy czytam peerelowskie powieści dla dziewcząt, często odczuwam brak takiego diabelskiego czy staroegipskiego czynnika, który nie może się tam pojawić ze względu na realistyczną konwencję. Ponieważ mam obsesję, wydaje mi się, że Rokiś wyskoczył z pudełka nie tam, gdzie powinien.

1-Scan-044

Bo tak: w peerelowskich powieściach dla dziewcząt, jak już pisałam, wiele jest nowoczesnych, aktywnych zawodowo, często samodzielnie utrzymujących dom matek. Zawsze zmęczonych, długo i intensywnie pracujących, a potem jeszcze przynoszących pracę i ciągłą naukę do domu. Satyryczne przedstawienie takiej matki (tu akurat nauczycielki) znajdujemy w powieści Natalii Rolleczek „Kochana rodzinka i ja” (1961): „Mama, o ile nie ma tego dnia świadomego macierzyństwa, walki o pokój, Ligi Kobiet, harcerstwa, zebrania aktywu akcji budowy szkół, odprawy w wydziale oświaty MRN, posiedzenia w kuratorium, o ile nie zakupuje pomocy szkolnych, nie użera się z komisją w sprawie remontu szkoły, nie udziela informacji rodzicom, nie robi wykazów, nie pisze sprawozdania, nie uczęszcza, nie popiera i nie przewodniczy – o tyle może być o tej porze w domu, co jest właściwie niemożliwe, prawie jak śnieg w maju, ale czasem się zdarza”.

1-Scan-001

Okładka Zbigniewa Rychlickiego

1-Scan-002 (2)

Odpoczynek Pauli, pracującej siostry Judyty, na rysunku Barbary Dutkowskiej. Rozalia podała kawę po turecku

Znacznie częściej niż społecznie i organizacyjnie zaangażowana nauczycielka występuje jednak lekarka, pracująca w szpitalu i przychodni, wieczorami zaś dokształcająca się lub pisząca doktorat.

Im bliżej lat 90., tym bardziej się to zmienia. Kamieniem milowym postępującego ukonserwatywnienia był „Kwiat kalafiora” Małgorzaty Musierowicz (1981), w którym wyemancypowana Gabrysia, bliska eksplozji wskutek awaryjnego obarczenia obowiązkami mamy, ostatecznie porzuca myśl o domowej rewolucji i przyjmuje harówkowo-romantyczny los kobiety.

Ale w klasycznym okresie gatunku (w latach 60. i pierwszej połowie 70.), matki po prostu nie mają czasu na „zajmowanie się domem” (i jest to neutralne, nie naganne). Domem zbytnio nie zajmują się też niezależne i pochłonięte innymi sprawami córki. Jeśli w rodzinie jest mężczyzna – robi to i owo. W „Beethovenie i dżinsach” (1968) Krystyny Siesickiej mamy piękne sceny, w których Alek przygotowuje kanapki dla rodziców, żeby mieli gotowe po powrocie z filharmonii, proponuje siostrze grzankę, wreszcie przygotowuje obiad i kolację („Niech mi się tu żadne kobiety pod nogami nie kręcą!”). Jego ojciec w pewnym momencie czeka na powrót rodziny z odgrzaną zupą, smaży kotlety i jednocześnie nakrywa do stołu. Kiedy domownicy przybywają, melduje, że obiad będzie za 15 minut, bo za późno wstawił ziemniaki. Ale męskie krzątactwo to wyjątek. Nawet w tej samej powieści matka przeprowadza krytykę swojego iluzorycznego statusu, której sceny męskich zatrudnień kuchennych trochę przeczą: „Mamo. Mamo. To słowo straciło już dla was znaczenie. […] mówicie mamo do tej osoby, która prowadzi gospodarstwo. Gotuje, sprząta, daje pieniądze. Nie gosposiu, tylko mamo”.

1-Scan-003 (2)

Okładka Elżbiety Murawskiej

Skoro kobiece krzątactwo to wyjątek i męskie krzątactwo to wyjątek – ktoś musi przejąć obowiązki. Tym kimś, osobliwym jak Rokiś, zaskakująco często jest właśnie gosposia. Zaskakująco często, bo to przecież postać z innej epoki. Nie przypadkiem chyba w niemal wszystkich znanych mi przypadkach gosposia występuje w powieściach pisarek starszego pokolenia, urodzonych pod koniec XIX i na początku XX wieku. Irena Jurgielewiczowa (ur. 1903) we wspomnieniach „Byłam, byliśmy” (1997) pisze o czasach swojego dzieciństwa: „w każdym, nawet najbiedniejszym, ale przeznaczonym dla inteligencji pomieszczeniu jest w kuchni kącik dla służącej. Z rzadka bywała »osobą dochodzącą«, z reguły mieszkała razem z chlebodawcami, choćby w ciasnocie i niedostatku. Obywanie się bez proletariackiej pomocy fizycznej było czynnikiem degradującym, walczyło się z taką sytuacją do granic możliwości”. Przywołuje też scenę z „Dzienników” Żeromskiego, żelaznego etosowca, w której biedujący przyszły pisarz sam wynosi swoje wiadro ze śmieciami pod osłoną nocy, żeby ukryć przed otoczeniem, że nie może sobie pozwolić na służącą.

Jurgielewiczowa

Stare wzorce prestiżu, bezpretensjonalnych przecież autorek, okazały się silniejsze niż nowe realia. Status majątkowy bohaterek – miejskich inteligentek – nie jest specjalnie wysoki, a jednak powieściową lekarkę („Godzina pąsowej róży” Marii Krüger, 1960; „Dwie miłości” Elżbiety Jackiewiczowej, 1968) czy nauczycielkę („Kochana rodzinka i ja”) najwyraźniej stać na opłacenie zastępstwa w gotowaniu, sprzątaniu i opiece nad dziećmi. Piszę „stać”, ale to tylko mój wniosek – kwestia wynagrodzenia bowiem jest przemilczana. Równie dobrze powieściowe gosposie mogłyby pracować za darmo.

Zapewne dlatego, że pisarki bardzo się starają, by czytelnik nie odniósł wrażenia, że chodzi o pracę najemną dochodzącej służącej. Genowefcia, Adusia – już familiarne formy imion są znaczące.

Nawiasem mówiąc, służąca rodziców Irenki Drozdowiczówny (przyszłej Jurgielewiczowej), była nazywana – a jakże – Scholasią.

jurgClipboard01=2

Starsza, raczej prosta kobieta jest od wielu lat emocjonalnie związana z obsługiwaną rodziną i nie ma własnej. Zdarza się, że była jeszcze piastunką obecnej pracodawczyni. „Ma czas” albo „znajduje czas”. Bardzo chce „pomóc”, jest oddana, nie oczekuje w zamian niczego specjalnego. Kochana i szanowana, ma silną pozycję, przysługują jej specjalne prerogatywy, może np. szczerze powiedzieć do słuchu czy wymierzyć klapsa, ale też bywa lekceważona przez nastoletnie podopieczne. Anda oszukuje poczciwą Genowefcię („Godzina pąsowej róży”), a Kasia, rozmawiając w obecności Adusi przez telefon, oznajmia koleżance, że jest w domu sama. „Takim kobietom nie poświęca się uwagi – przemijają, jak przepływa powietrze, konieczne do życia, a przecież niezauważalne” („Dwie miłości”).

1-Scan

Obwoluta Tadeusza Michaluka

Same pisarki traktują gosposie mniej lub bardziej protekcjonalnie. Bywają one po prostu typami komicznymi, czkawką po archaicznej zasadzie decorum, zgodnie z którą postacie ludowe przypisane są do tematów i gatunków komediowych. Tak jest z Genowefcią, tak z Rozalią („Kochana rodzinka i ja”) – nadętym katolickim babsztylem.

Bez owijania w bawełnę status służącej pokazuje Jackiewiczowa w „Tancerzach”. Magda, córka prominentnego dziennikarza i uznanej rzeźbiarki, jedynaczka w zamożnym domu, ma do bezimiennej gosposi stosunek pozbawiony sentymentów, wyniosły: „ostatecznie gosposia jest płatnym domowym pracownikiem i to ona musi się z Magdą liczyć [więc dziewczyna może ją obudzić, wracając późno do domu]”.

Dopóki nie przeczytałam powieści Eugenii Kobylińskiej-Masiejewskiej „Córki chcą inaczej” (1966), bardzo sceptycznie podchodziłam do sublimacyjnych zabiegów pisarek, starających się przedstawić gosposię jako członka rodziny. Wydawało mi się to naiwne/nieuczciwe/antyemancypacyjne. Kobylińska-Masiejewska i jej Wincenta (czasem zwana – a jakże – Wincunią) trochę mnie przekonały.

1-Scan-012 1-Scan-001.BMP

Obwoluta i strona tytułowa Gizeli Bachtin-Karłowskiej

Stara sługa rodziny Klargisów, obecnie dumna pracownica państwowa, mimo podeszłego wieku „znajduje czas” i siły, by pomóc uwielbianej Linie, dorosłej już córce przedwojennych państwa, którzy ongiś nie mieli Wincencie za złe nieślubnej ciąży. Jej przywiązanie datuje się od tamtego dramatu. Chłopska córka uciekła po ojcowskim biciu do Warszawy, by urodzić niechciane dziecko i oddać je starszej siostrze. Wyrozumiali Klargisowie przyjęli ją w stanie dyskwalifikującym służące, bo „oceniono jej zalety, a pani nie była z rzędu świętobliwych obłudnic”. W czasie okupacji odwdzięczyła się im, już nieżyjącym, wożąc ze wsi towar do sklepu, prowadzonego przez ciotkę opiekującą się Liną. Wspólnie przeżyta wojna i wspólny handel ugruntowały związek kobiet, które wcześniej dzieliła przepaść. W czterdziestym piątym Wincenta odnalazła dziewczynę z niemowlęciem, nielegalnym owocem powstańczych uniesień, i pokochała również małą Basię.

Nieślubne dziecko to piękna analogia między losami wsiowej służącej i zamożnej mieszczki. Jakoś je – szorstką, rozrosłą babę i zalotną kobietkę – zrównuje i wiąże. Ale nie unifikuje. Ich położenie w analogicznej sytuacji znacząco się różni. Zapisuję to na mojej tajnej karteczce z argumentami potwierdzającymi tezę, że PRL otwierał wyobraźnię na to, co dziś nazywamy trzecią falą feminizmu, zwłaszcza na solidarność kobiet o odmiennych interesach klasowych.

Basia nazywa ją Bianią (babcią-nianią). Wincenta w tej nienormatywnej babskiej rodzinie pełni funkcję surowego autorytetu, raz nawet przekłada rozdokazywaną nastolatkę przez kolano i wymierza jej kilka słusznych klapsów, co w powieści dla dziewcząt tego okresu – gdzie rodzicielska fizyczna przemoc jest straszliwym, nagannym wyjątkiem, przejawem bezradności – robi piorunujące wrażenie. Lanie od starej sługi jest odwrotnie proporcjonalne do permisywizmu nowoczesnej matki-siostry. Skarcona dziewczyna odbiera zatem podwójną lekcję: o wolności i jej granicach.

Czym zawiniła? Skłamała, że jest w ciąży, żeby choć na chwilę udowodnić, że nie stroi fochów, ma prawdziwe zmartwienie. A Wincenta akurat sporo o byciu w niechcianej ciąży wie i nie może znieść wykorzystywania dramatyzmu tego stanu w doraźnych gierkach smarkatej uzurpatorki. Poniżenie i piętno, których zaznała, są święte i nie wolno używać ich w żadnym celu, a już na pewno nie do wytwarzania fałszywego statusu ofiary. Basia chciała zaznać przywilejów ofiary, nie znając podłego losu ofiary, przede wszystkim wstydu bycia ofiarą. Dlatego Wincenta się nie waha – od razu wie, że Basia kłamie i nie jest w ciąży. Prawdziwa ofiara wstydziłaby się swego statusu. Trzeba by ciężkiej społecznej pracy, żeby ten wstyd przełamać. Basia, kiedy tylko minie poklapsowe zaskoczenie, natychmiast zrozumie, że przesadziła.

To krótkie spięcie zawiera cały kosmos. Ale Kobylińska-Masiejewska zmieniła nieco moją surową opinię o gosposiach w PRL-owskich powieściach dla dziewcząt przede wszystkim godnościową narracją Wincenty. Jako przedszkolna kucharka niedaleko, wydawałoby się, odeszła od poprzednich zatrudnień, a jednak państwowa posada to dla niej znaczny awans. Po paru odczytach dla „personelu technicznego” i otrzymaniu medalu dziesięciolecia Wincenta „zhardziała” w stosunku do sklepikarki Sieniutowej, przedstawicielki „inicjatywy prywatnej”. Autorka bierze personel techniczny i inicjatywę prywatną w cudzysłów, a więc dystansuje się do oficjalnego języka PRL-u i lekko pokpiwa z przyswajającej go Wincenty. Zarazem jednak dostrzega jego potencjał emancypacyjny. Nieważne, co się robi, ważne, w jakiej atmosferze. Stara służąca obdarzona formalnym uznaniem porzuca pokorę. Ona faktycznie chce córce i wnuczce dawnej dobrodziejki po prostu „pomagać”. Jak równa równym. To nie eufemizm skrywający pogardzaną pracę najemną.

Zatrzymana bezczelnym kłamstwem Basi, spóźniona na „państwową służbę” – zrywa się jak oparzona i już jej nie ma. Zdenerwowanie zaburzyło jej plany, wydłużyło pobyt u podopiecznych, ale opamiętawszy się, nie poświęca smarkuli ani chwili więcej. Robi dokładnie to, co wcześniej robiła z ekonomicznego przymusu i łaski pani, ale dobrowolnie, honorowo. Stać ją na gest. Nie poświęca się, działa czule, ale trzeźwo. Nie tylko nijak nie uwłacza to jej godności, a wręcz ją wzmacnia. To samo, co przed wojną było znakiem niższości, Wincenta przy politycznym wsparciu uczyniła potwierdzeniem może niezbyt wysokiej, ale pewnej i uznanej pozycji społecznej.

Rolleczek w „Kochanej rodzince” przedstawia taki awans jako proces masowy: „Od września mamy już siódmą pomoc domową. Albo się nie nadaje, albo sama odchodzi »na posadę«: do fabryki, do szpitala, na sprzątaczkę, byle nie do garnków”.

Feminizm trzeciofalowy zwraca uwagę, że kobiety z klasy średniej emancypują się kosztem gorzej sytuowanych sióstr, na przykład mogą płacić im za prace domowe, a same rozwijać aktywność pozadomową. Ewelina i Wincenta omijają tę pułapkę. Wiem, brzmi podejrzanie. Jak jakaś sztuczka. A jednak Kobylińska-Masiejewska, nie dysponując, umówmy się, wybitnym piórem, zdołała te trzy bohaterki i relacje między nimi nakreślić sprawiedliwie. Uniknęła efektu Rokisia.

Czy tylko ona? Poczytamy, zobaczymy.

8 komentarzy do “Rokiś i kraina brudnych naczyń

  1. obużony

    Zgadzam się, że Musierowicz pisze strasznie seksistowsko. Niemal każdy mężczyzna jest ukazany albo jako istota społecznie upośledzona (oba osobniki imieniem Ignacy), albo jako sukinsyn do potęgi entej (Pyziak), albo jako marzyciel bez krztyny zdrowego rozsądku.
    Zresztą, wspomniana wcześniej powieść „Dziewczyna i chłopak” nie jest wcale lepsza. Tomek jest ukazany jako stereotypowy chłopak – istota niższa, głupsza i mniej zaradna od Tosi, nie potrafiący poradzić sobie z podstawowymi zadaniami. Nie sposób się wręcz nie zgodzić z zarzutami, antygenderowska wymowa powieści peerelowskich jest wręcz porażająca! Precz z seksizmem w literaturze młodzieżowej! Precz z preczem!

    Odpowiedz
  2. ding_yun

    Bardzo ciekawe jest to spostrzeżenie, że gosposie występują w powieściach pisarek starszego pokolenia. Pamiętam, że ich obecność w powieściach rodem z PRL zawsze mnie dziwiła, nie przystawała do mojej wiedzy o tamtych czasach i próbowałam ją sobie na różne sposoby wyjaśniać.
    Ta prawidłowość pojawia się też w książkach dla dzieci – autorką napisanej w 1957 „Bułeczki” jest urodzona w 1906 Jadwiga Korczakowska. Tam występuje skrajny przypadek matki w ogóle nieobecnej przez pracę zawodową w życiu dziecka, której obowiązki przejęła gospodyni Małgorzata, będąca z rodziną jeszcze od czasów przedwojennych.
    Im bliżej lat 80, tym bardziej to się zaciera. W Jeżycjadzie postać tego rodzaju gosposi byłaby nie do pomyślenia, jest tylko Franciszka Wyrobek świadcząca swoje usługi w absurdalnie przedstawionych apartamentach wicedyrektor. Podobnie urodzona już nieco później bo w 1928 roku Siesicka chyba takiej postaci nie stworzyła.

    Odpowiedz
  3. lilith

    Kiedyś bardzo lubiłam serial „7 życzeń”, ale od kiedy dowiedziałam się jak nieludzko potraktowano tam koty grające główne w końcu role, nie mogę na niego patrzeć

    Odpowiedz
  4. dront dodo

    Ciekawie jest w „Macoszce” Barbary Wizy (1989, Nasza Księgarnia). Ojciec czworga dzieci, wdowiec, żeni się z panią mającą troje swoich. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką robi tytułowa Macoszka, jest mniej-więcej sprawiedliwe zorganizowanie prac domowych. Brudne gary zmywają oczywiście dziewczyny, ale już trzej dziesięcioletni chłopcy zasuwają przy myciu i pastowaniu podłóg. Nieobecny psychicznie tatuś ma zajmować się ogrodem. Do tego mamy figurę gosposiopodobną – niejako przy rodzinie jest pani Tosia, sąsiadka, która do tej pory obsługiwała rodzinę (np. gotowała), a po przybyciu Macoszki ma mniej pracy. Ale i tak z jakiegoś powodu szokujące jest dla mnie padające w książce zdanie, że Tosia zajmuje się Kowalskimi, bo potrzebuje dołączyć do jakiejś rodziny (swojej nie ma, choć o tym marzyła), a nie dlatego, że próbuje złowić tatusia na męża.
    Ogólnie książka jest warta uwagi, jeśli jej nie znasz, choć czytając ją po latach miałam kilka razy zgryz.

    Odpowiedz

Dodaj odpowiedź do obużony Anuluj pisanie odpowiedzi